prezent na dzień dziecka


Co kupić prawie 1,5 rocznemu dziecku na Dzień Dziecka? Nie trzeba wiele, można po prostu fajnie spędzić czas razem, pojechać do Zoo albo na wycieczkę. Jeśli jednak, tak jak ja, mimo wszystko chcecie sprawić dziecku prezent, to zapraszam na moje, prezentowe inspiracje.

Zawsze lubiłam Dzień Dziecka. Czas spędzałam z bliskimi, przyjeżdżali do mnie dziadkowie, a rodzice sprawiali niespodzianki. Nie pamiętam prezentów, ale właśnie ten czas spędzony razem, zabawy, wyjścia do Zoo. Chciałabym żeby Igor równie miło wspominał każdy Dzień Dziecka. Priorytetem jest fajne i wspólne spędzanie czasu, ale prezentów też nie będzie brakowało. 

My postanowiliśmy postawić na coś praktycznego i sprawiliśmy Igorowi mały plecaczek Skip Hop. Muszę przyznać się do tego, że młody JUŻ go odpakował, ale nie było wyjścia, bo zwyczajnie plecak przydał się nam na wyjście. A Igor? Zachwycony :) Nosi go, pakuje do niego zabawki i książeczki. Jest chyba dumny, że ma coś tak "dorosłego".  Inne prezenty są raczej z rodzaju praktycznych.

Moje propozycje prezentowe:
prezent dla roczniaka

 1. Tipi - o tipi ględzę już od dawna. Na blogu, na fejsie, ględzę mojemu mężowi. I już kiedy miałam zamówić okazało się, że zmieniamy lokum :) Zatem tipi musi poczekać, ale będzie na pewno. Wstępnie wybrałam już nawet wzór. Teepee.pl 330 zł

2. Plecak Skip Hop Zoo Baby sówka - odpakowany plecak jest już u nas w użyciu. Skip Hop, koszt ok 80 zł. Dostępny np tutaj.

3. Farby do malowania palcami Giotto (dla dzieci w wieku 2+) - farby są nietoksyczne, więc można bez obaw malować do woli. Tylko sprzątanie jest już mniej fajne... Igor bardzo takie zabawy lubi, ale na razie praktykujemy w sali zabaw. Do kupienia np tutaj. ok 40 zł

4. Stolik i krzesełka Ikea KRITTER - Stolik i krzesełko dla takiego malucha to must have i taki prezent Igor dostanie od babci. Stolik 99, 99 zł, krzesełko 49,99 zł.

5. Drewniany warsztat Nefere - taki warsztat to fajny i przyszłościowy prezent (o ile maluch lubi majsterkować). Poleciła mi go znajoma, forumowa mama, u jej synka jest hitem. Myślę, że sprawdziłby się i u nas, choć na oku mam jeszcze kuchenkę :) Do kupienia tutaj. 169 zł. 

A Wy planujecie prezent na Dzień Dziecka? Jak będziecie spędzać ten dzień?





Dzisiaj mamy prawo. To nasz dzień. Możemy się wzruszać i chlipać w poduszkę do woli. Bo jesteśmy wspaniałe, dzielne i codziennie spełniamy najważniejszą i największą misję w życiu - wychowujemy nasze dzieci. A żeby Wam ułatwić to chlipanie, podsuwam 5 spotów, które wycisną łzy. Lepiej przygotujcie chusteczki.

 Spot P&G:




Synowie zaskakują swoje mamy (moja reakcja byłaby identyczna)


 Spot P&G (są w tym świetni):

Spot Dove:




Spot World's Toughest Job (dialogi w języku angielskim):


Na dokładkę... coś jeszcze. Nie tylko dla mam:



Brawa dla tych, którzy dotrwali do końca. Ja zbierałam się po kilka razy do stworzenia takiego zestawienia, bo za każdym razem byłam zbyt zaryczana. Nie chciałam żeby spoty były smutne, więc oszczędziłam tych najbardziej wyciskających łzy, bo dziś dzień radości i pozytywnych wzruszeń. Dajcie znać czy podobały się Wam filmy i ile chusteczek poszło :)

W życiu często gonimy za czymś nieokreślonym. Wyznaczamy sobie cele, realizujemy je, ale po kolejnym sukcesie wcale nie czujemy "tego czegoś". Nie ma efektu wow. Szukamy więc dalej, chcemy więcej i więcej. .

Sekundy. Chwile, w których czas się zatrzymuje. Momenty, które pamiętamy do końca życia. To nie wtedy, gdy szef wręcza Ci awans. Nie wtedy, gdy kupujesz nowe auto. To nie wtedy, gdy tańczysz do rana. Czasem to jest spojrzenie faceta, od którego miękną nogi. Czasem to słowa i wyznanie, których nigdy nie zapomnisz. To też ten moment, gdy pierwszy raz słyszysz płacz swojego dziecka. Dostajesz je w ramiona, patrzysz mu w oczy i czujesz spełnienie. Świat nagle zwalnia.

Później przychodzi codzienność. W związku to wspólne mieszkanie, pranie, brudne gary, sprzątanie, powtarzalność, można powiedzieć, że rutyna. W macierzyństwie to zmęczenie, nieprzespane noce, czasem fizyczny ból. Ta szara codzienność potrafi przysłonić magię, która kiedyś budziła łzy wzruszenia. 

Wiem o czym mówię. Ostatnio Igor wrócił do trybu nocnych pobudek. Po 16 miesiącach, gdy zaledwie przesypiał noce może przez 2 z nich, znów trzeba było wstawać x razy. Wszyscy byliśmy zmęczeni. Wrócił tryb zombie, a to naprawdę boli. Aż pewnego wieczoru, kiedy trzymałam moje dziecko w ramionach. A ono wtulało się w mnie i rączką trzymało za palec, dostrzegłam w nim tego maleńkiego noworodka, którego położono mi na piersi zaraz po urodzeniu. Był tak samo niewinny, tak samo bezbronny. Nic się nie zmieniło, tylko kocham go jeszcze bardziej. Jest mój, najwspanialszy i najukochańszy, nawet jeśli daje popalić. Mimo zmęczenia i nieprzespanych nocy, nie zamieniłabym ani jednego dnia podczas tych 16 miesięcy. Jestem szczęśliwa i strasznie dumna z tego, że jestem mamą. Że mam moją rodzinę. Ta codzienność, którą razem tworzymy jest piękna i choć zwyczajna, jest dla mnie magiczna. Nie chcę tego przegapić.

Jutro jest dzień mamy. Bardzo chciałabym, by dla każdej z nas każdy dzień macierzyństwa był wyjątkowy i byśmy napawały się jego każdą chwilą. Życzę sobie i Wam, by dzieci broiły, dawały w kość, ale były zdrowe i szczęśliwe. A my, byśmy nigdy nie zapomniały o sobie, bo jesteśmy bohaterkami. Powinnyśmy być z tego dumne.




Szczęście jest tuż obok

by on 21:04:00
W życiu często gonimy za czymś nieokreślonym. Wyznaczamy sobie cele, realizujemy je, ale po kolejnym sukcesie wcale nie czujemy "t...



Uwielbiam weekendy i wspólne leniwe śniadania. W niedzielę mamy swój mały rytuał, którym są bananowe naleśniki na śniadanie. Ostatnio pokazałam je na insta i padło pytanie o przepis - więc jest. Prosty, szybki, a pankejki wychodzą z niego wyśmienite. Bez proszku do pieczenia i innych cudów.

Moje naleśniki z tego przepisu nie są typowymi amerykańskimi plackami. Jest to raczej puszysta wersja naszych, rodzimych naleśników. Ciasto jest w smaku lekko bananowe, puszyste, po prostu pyszne. Wszyscy je uwielbiamy na czele z Igorsonem, który już podczas przygotowywania przychodzi co chwilę, by popróbować :)

Składniki na dużą porcję dla 3 osób (u nas zawsze zostaje trochę na później):

3 jajka (oddzielnie żółtka i białka)
1,5 szklanki mąki
1,5-2 szklanki mleka roślinnego lub krowiego
1 duży banan
pół łyżeczki oleju



Wykonanie placuszków bananowych:


W naczyniu, w którym będę miksowała składniki rozgniatam widelcem obranego banana (w międzyczasie podczas obierania Igor musi dostać swój kawałek). Wbijam do niego 3 żółtka, a 3 białka zostawiam w oddzielnym naczyniu. Do jajek i banana przez sitko przesypuję mąkę, a następnie całość zalewam mlekiem i dodaję pół małej łyżeczki oleju (dzięki temu ciasto nie przywiera i można smażyć placki na suchej patelni). Całość miksuję na gładką konsystencję.

W oddzielnym naczyniu miksuję białka na puszystą pianę. Którą dodaję do naczynia z ciastem. Ponownie miksuję delikatnie całość. Konsystencja ciasta powinna być naleśnikowa (choć jest dodatek bana, więc nie będzie tak rzadkie)

Na średnim gazie nagrzewam patelnię (mam specjalną do naleśników Tefal) i smaruję pędzelkiem silikonowym z kropelką oleju. Patelnia ma być praktycznie sucha. 

Łyżką nakładam ciasto. Naleśnik musi mieć chwilę na wyrośnięcie, przekładam go szeroką łopatką. Nic nie przywiera, idealnie jeśli z każdej strony naleśnik jest przyrumieniony na złoto. Najpierw robię kilka mniejszych placuszków dla Igora, które ładnie pasują do jego rączki, a następnie robię większe dla nas.

Całość zajmuje mi około 20-30 minut. Naleśniki można podawać na wiele sposobów - z owocami, syropem klonowym, dżemem. Igor najbardziej lubi jest bez niczego z owocami. My oczywiście popijamy je kawą.


Mam nadzieję, że skorzystacie z przepisu :) życzę smacznego!





Jeśli macie ochotę na naleśniki bez mleka, zajrzyjcie do tego przepisu.








Dziś trochę nietypowo, bo zapraszam Was do naszego, tajemniczego ogrodu. Jest piękny trochę dziki - po prostu magiczny.


W naszym ogrodzie jest obecnie przepięknie. Kwitną niezapominajki, konwalie, rododendrony. W powietrzu unosi się ich zapach i miesza z olejkami eterycznymi, które wydzielają drzewa. Jest po prostu magicznie. Zobaczcie sami:


 
Muszę niestety uprzedzić Wasze pytania i z przykrością stwierdzić, że o ogrodnictwie wiem niewiele. Dlatego raczej nie udzielę rad w tym temacie :)

Jak
się Wam podoba nasz tajemniczy ogród?


Nasz tajemniczy ogród

by on 12:38:00
Dziś trochę nietypowo, bo zapraszam Was do naszego, tajemniczego ogrodu. Jest piękny trochę dziki - po prostu magiczny. W naszym ogro...

Dla maluchów w przedziale wiekowym 1-2 lata, jak i niemowlaków można znaleźć całe mnóstwo ogólnorozwojowych zajęć. Organizują je kluby malucha, sale zabaw, a nawet kawiarnie dla rodzin z dziećmi. Ale czy jest w ogóle sens chodzić z dzieckiem na takie zajęcia? Poznajcie moje zdanie.

Na czym polegają takie zajęcia

Zacznijmy od tego jak takie zajęcia wyglądają. Przede wszystkim ich program i charakter jest uzależniony od miejsca, w którym się odbywają. Zajęcia zwykle dzielone są według wieku dzieci i trwają średnio od godziny do dwóch. Najczęściej uczestniczą w nich również rodzice, choć widziałam oferty zajęć adaptacyjnych, przygotowujących maluchy do przedszkola "bez rodziców". Skupmy się jednak na młodszych dzieciach. Z Igorem chodziliśmy na zajęcia w dwa różne miejsca - jedno to kawiarnia dla rodzin z dziećmi, drugie to sala zabaw. Programy zajęć były kompletnie inne. Pierwsze zajęcia odbywały się w mniejszej przestrzeni i w większej grupie, przez co ilość bodźców i dźwięków dodatkowo się kumulowała. Muszę przyznać, że na tamten moment (Igor miał 8 miesięcy) pod koniec zajęć maluch totalnie się wyłączał i był już bardzo zmęczony, dlatego zrezygnowaliśmy na jakiś czas. Podczas zajęć dzieci poznawały różne przedmioty np piórka, butelki napełnione kolorowymi płynami, piłki o różnych fakturach. Śpiewaliśmy piosenki, chowaliśmy się pod płachtą materiału - było fajnie, dużo wrażeń sensorycznych, ale na minus oceniam małą przestrzeń i dużą grupę dzieci (9-10). 

Obecnie chodzimy na zajęcia do sali zabaw i tam wyglądają one kompletnie inaczej. Przez pierwsze 40 minut organizowane są różne zabawy - np malowanie palcami, przechodzenie przez tor przeszkód, rozpoznawanie kolorów i kształtów, puszczanie baniek, trochę rytmiki. Nie ma nacisku, by maluch uczestniczył w każdym ćwiczeniu, zależy to, co prawda od rodzica - ale ja jestem za brakiem przymusu, czyli jeśli mój syn akurat mówi 'NIE', to zajmujemy się zwiedzaniem i wracamy po chwili do nowego zadania. Po aktywnościach przychodzi czas na swobodną zabawę. Wtedy "pani" odsłania wejścia m.in do basenu z piłeczkami i domku, uruchamia dmuchany zamek, przynosi zabawki, autka, kuchenkę i wiele innych atrakcji, których dzieciaki nie mają w domach. To jest też moment na małe wycofanie się rodziców (nie wszystkie mamy z tego korzystają). Ja wtedy oddalam się na ile mogę i pękam z dumy, gdy moje dziecko samodzielnie organizuje sobie czas i korzysta z atrakcji. Grupa złożona z maluchów w wieku 1-2 latka liczy średnio 6 dzieci, co w dużej przestrzeni daje spory komfort .

Kiedy zacząć?

W zależności od oferty na zajęcia mogą uczęszczać dzieci już od 6 miesiąca życia. Czy warto zabierać na zajęcia już takiego malucha? To zależy. Przede wszystkim od tego jak maluch toleruje nowe bodźce, miejsca, zapachy, hałasy itd. Według mnie dobry moment jest wtedy, gdy dziecko już samodzielnie siada i porusza się po podłodze np. raczkując. Wcześniej, gdy maluch jeszcze leży i nie jest mobilny może czuć się przytłoczony, bo widzi świat z zupełnie innej perspektywy. Myślę, że takie dzieci mają jeszcze czas na to, by dojrzeć do zajęć. 

Igor w swoim żywiole
Po co chodzić na takie zajęcia?

Dla mnie uczestnictwo Igora w zajęciach jest bardzo ważne. Mój syn nie ma niestety zbyt często kontaktu z rówieśnikami (w okolicy nie mamy placu zabaw) i na zajęciach może oswoić się z dziećmi, innym natężeniem hałasu i zupełnie nową sytuacją - tzn. czas organizuje "pani", jest grupa dzieci, a mama jest, ale gdzieś z boku. No i same zajęcia - fajnie, jeśli są dopasowane do wieku dzieci i preferencji grupy. Zauważyłam, że Igor bardzo pozytywnie reaguje na ćwiczenia i robi postępy np. tor przeszkód pokonuje obecnie cały, a na 1 zajęciach jedynie dawał sobie radę z pierwszym elementem. Wielką frajdę sprawiają mu też kreatywne i plastyczne zajęcia - malowanie palcami, robienie kolorowych stempli, wydzieranie z papieru itd. Widzę też, że maluch nabrał pewności siebie w kontaktach z dziećmi, ale też dorosłymi. Z rówieśnikami i ich mamami robi "cześć", dziś nawet został utulony przez kolegę. Maluchy podają sobie zabawki, robią "akuku" w domku, choć i oczywiście zabierają sobie zabawki i konkurują np. o autka. Po prostu zaczynają powoli uczyć się funkcjonowania w grupie. Jest to dla mnie ważne, bo planuję za jakiś czas posłać Igora do żłobka. Przy okazji jest to też fajna odmiana od codziennych zajęć w domu. 

Koszty

Zajęcia są oczywiście płatne. Można wykupić abonament miesięczny (co wychodzi korzystniej) lub opłacać jednorazowe zajęcia. U nas kwoty wahają się między 20-30 zł za pojedyncze zajęcia. 


Czy warto?

Moim zdaniem, jeśli zajęcia są prowadzone z korzyścią dla dzieci w przyjaznej atmosferze, to jak najbardziej tak. Szczególnie jeśli mamy w domu jedynaka, który ma niewiele kontaktu z innymi maluchami.

A jakie są Wasze doświadczenia? Zabieracie/zabierałyście maluchy na takie zajęcia?



Kucyk - kiedyś niedoścignione marzenie wielu dzieci, a obecnie zwykły towar, który można kupić, a po chwili wyrzucić. Żywe, piękne i mądre stworzenie zostało sprowadzone do poziomu bezwartościowego śmiecia. Jeśli to znak naszych czasów, to ja nie pasuję do tego świata i moje dziecko też nie będzie pasowało.

Pamiętacie te czasy, kiedy oglądało się z zapartym tchem bajki Disneya? Wiecie, te o świecie, w którym zawsze wygrywało dobro, księżniczki były piękne, a książęta wierni aż do śmierci? To była bardzo uproszczona i naiwna wersja świata, ale było mi z nią dobrze.

Pamiętam też, że w tych bajkach często pojawiały się kucyki - taki element beztroski, piękna i nieosiągalnego marzenia. Nie jestem pewna, ale z mojego pokolenia pewnie 99% dziewczynek marzyło o posiadaniu kucyka lub chociaż o możliwości zetknięcia się z nim na żywo. W bajkach to było takie dobre i piękne zwierzątko, a czasem nawet miało różne magiczne skille. W filmach familinych małe koniki też się pojawiały - często razem z motywem rozpieszczonej córki, która krzyczała do ojca - tato chcę nowego kucyka! Obecnie bajki wyglądają już zupełnie inaczej, ale rozpieszczone córki niestety przeniosły się do rzeczywistości. 

Nie wiem co takie córki oglądają, być może bajki o potworzastych bohaterkach w kusych spódniczkach i z różowymi twarzami. Ale na bank nie marzą o kucykach. One takiego kucyka mogą dostać na pstryknięcie palca. Mniej lub więcej kasy wystarczy żeby taki towar kupić np. na komunię. Kucyk przyjeżdża do dziewczynki, ale niestety jest wybrakowany. Nie chce iść do przodu, ani do tyłu (bo zwyczajnie nie był ujeżdżony), a w ogóle to śmierdzi, więc - fuj! Tato zabieraj stąd tego wstrętnego kucyka. Kucyki w tablecie nie śmierdzą 

- Tata odesłał, więc wybrakowanego zwierzaka tam, gdzie było jego miejsce, czyli do handlarza, który wyśle go w ostatnią i bardzo mało przyjemną podróż. Zakończenie tej podróży nie śniło się w najgorszych koszmarach ani dziewczynce, ani jej tacie, a tym bardziej kucykowi. Ostatnim przystankiem w kilkudniowej drodze, wypełnionej przerażeniem, paniką i bólem, będzie przecież rzeźnia.
 
Wiecie dlaczego o tym piszę? Bo ta historia wydarzyła się naprawdę i nie doczekałaby się happy endu, gdyby nie fundacja Pegasus, która wykupiła zwierzaka. Kucyk okazał się być "nieudanym" prezentem komunijnym. Dialogi i cała sytuacja pewnie wyglądała inaczej, ale ja właśnie tak ją widziałam, kiedy obejrzałam materiał na ten temat w tv -> do zobaczenia tutaj.

I wiecie co mnie w tym wszystkim najbardziej przeraża? Nawet nie to ile cierpień przeżyłoby niczemu winne zwierze, które inteligencją przewyższa zapewne jego nabywców. Przeraża mnie znieczulica, bezmyślność i empatia na poziomie zero. Przeraża mnie ograniczony dorosły, który kupuje kucyka, jakby to był zwykły przedmiot, podczas gdy jest to żywe i niezwykle wrażliwe stworzenie, wymagające specjalistycznej opieki. A jeszcze bardziej przeraża mnie dziecko, dla którego tak łatwo jest się czegoś pozbyć i wyrzucić bez żadnych konsekwencji, a które już w tym wieku jest do jakiegoś stopnia ukształtowane (choć nie ono jest temu winne).

Ja nie godzę się na taki sposób myślenia. Nie godzę się na to żeby mój syn myślał w ten sposób. Teraz już staram się mu tłumaczyć, że ślimaki należy omijać, nie można nimi rzucać, bo to mały zwierzaczek i wszystko czuje. Mój syn był już w stajni, gładził konia po szyi, dotykał jego grzywy, siedział na jego grzbiecie. Mam nadzieję, że ten kontakt z naturą będzie pozytywnie procentował. Ten malec, choć ma niespełna 16-miesięcy już wie, że zwierzątkom nie robimy krzywdy, bo to nasi przyjaciele. Marzę, by moje dziecko było wrażliwe na potrzeby innych ludzi i zwierząt. By wiedziało, że nie wszystko w domu zjawia się jak za dotknięciem magicznej różdżki i że trzeba dbać o to, co się ma. Oby moje marzenia się spełniły.

Bajka o brzydkim kucyku

by on 15:58:00
Kucyk - kiedyś niedoścignione marzenie wielu dzieci, a obecnie zwykły towar, który można kupić, a po chwili wyrzucić. Żywe, piękne i mąd...

Sopot - miejsce ze specyficznym klimatem, w którym poziom lansu osiąga swój punkt krytyczny. Ale przy okazji jest ładnie i dlatego lubię to miejsce. Piękne molo, zatłoczony Monciak, mniejsze i większe kafejki - to wszystko ma swój urok.


Do Sopotu z dzieckiem?

W maju w Sopocie tłumów może nie spotkamy, ale i tak setki turystów przewijają się codziennie przez Monciak i Molo. Jeśli miałabym wybrać dobry moment na odwiedzenie tego miejsca z dzieckiem, to raczej nie byłby to szczyt sezonu. Wtedy zdecydowanie ryzyko stratowania przez grupkę Niemieckich turystów lub rozochoconych imprezowiczów wzrosłoby do niebezpiecznego poziomu.W trakcie naszego wyjazdu do Gdańska wybraliśmy się na 1 dzień do Sopotu.

Pogoda udała się nam tego dnia znakomicie. Na molo, jak to zwykle bywa, dość mocno wiało, ale i tak było całkiem przyjemnie. Igorsonowi wycieczka bardzo się podobała - zwiedzał w stylu na wolny elektron i próbował przykleić się do świeżo malowanych balustrad. Mniejsze i większe grupki zwiedzających nie robiły na nim wrażenia i swoją niechęć do moich prób kierowania jego torem lotu, wyrażał tarzając się po deskach molo. Cóż, taki jest właśnie lajf z dzieckiem, które chyba marzy już o byciu 2-latkiem i zaczyna trenować swój słynny bunt. 

Na szczęście mieliśmy ze sobą balon - misia i on pomógł w ukojeniu emocji malucha. Później był już w swoim żywiole - kopał dołki z piasku na plaży, uciął sobie drzemkę w wózku i po przebudzeniu zjadł pyszny obiadek we włoskim przybytku, zwanym w Sopocie - Sempre :)

A tak to wszystko wyglądało w obiektywie aparatu i komórki:

Następnym razem zabiorę okulary przeciwsłoneczne ;)

Patrząc na te zdjęcia stwierdzam, że urlop był zdecydowanie za krótki i musimy wybrać się jeszcze raz na wakacje :)

A Wy jakie macie plany wakacyjne? Lubicie Sopot?

*****

Zapraszam na 1 część fotorelacji z naszego wyjazdu

 

Nasze małe sopockie tournee

by on 16:14:00
Sopot - miejsce ze specyficznym klimatem, w którym poziom lansu osiąga swój punkt krytyczny. Ale przy okazji jest ładnie i dlatego lubię...

Prowadząc bloga można trafić na różne przeszkody albo problemy. Czasem nie wiemy jak zmienić szablon, dobrać czcionki czy dobrze skonstruować zakładkę współpraca. Na szczęście z pomocą przychodzą inne blogi i tutoriale.

Bloga mam już chyba ponad 2 lata, ale tak naprawdę "wzięłam się za niego" w styczniu tego roku. Zmieniłam szablon, zaczęłam regularnie postować, zarówno na blogu, jak na FP. Blog jest jedną z moich wielu zajawek, choć muszę przyznać, że pielęgnowanie tego miejsca (a mam wobec niego solidne plany) sprawia mi wielką frajdę. Jeszcze większą satysfakcję sprawia mi fakt, że treści, które tutaj publikuję nie trafiają w próżnię, ale do żywych czytelników, którzy chętnie dzielą się swoją opinią w komentarzach. Dziękuję Wam, więc za to, że postanowiliście się ujawnić i odzywacie się do mnie coraz częściej. To mnie mega motywuje i daje kopa do działania :)

Jednak, przechodząc do sedna - wiem, że gdybym od początku inaczej prowadziła bloga, to byłabym obecnie w zupełnie innym miejscu. Wtedy nie interesowałam się tym jak ulepszyć czy zmienić szablon albo jak przenieść bloga na własną domenę. Obecnie, jak tylko mam czas, odwiedzam miejsca w sieci, które w mądry sposób podpowiadają i radzą jak dobrze i skutecznie zarządzać blogiem. Dlatego dziś podrzucam Wam 5 linków do tekstów, które pomagają w blogowaniu: 

Wywiad z Agnieszką z blogu Lifemanagerka. A w nim m.in. co powinna zawierac zakładka Wspołpraca - Fajny i ciekawy wywiad na blogu Vademecum Blogera z jasnymi wskazówkami jak stworzyć dobrą zakładkę dla potencjalnych reklamodawców.

Blogowanie – jak zacząć i zbudować popularność, skąd brać motywację - Subiektywne spojrzenie Andrzeja Tucholskiego (jestkultura.pl) na początki blogowania i cenne rady dla twórców blogów - m.in o tym czy warto przywiązywać się do jednej tematyki

Jak ożywić Fan-Page i zyskać więcej fanów na Facebook'u - Prowadząc bloga często musimy stać się trochę specami od mediów społecznościowych, a niestety nie każdy wie jak zabrać się do prowadzenia żywego i aktywnego profilu na FP. Przejrzysty i ciekawy poradnik dla blogerów w tym temacie znajdziecie na blogu Urszuli Phelep.

Strony, które pomogą w dobieraniu fontów - Strona wizualna bloga jest mega mega ważna, a czcionka, to jedna z kluczowych składowych szablonu. O tym, gdzie szukać podpowiedzi w doborze czcionek pisze Paula z One Little Smile.

Kreatywne zdjęcia telefonem krok po kroku - Robicie zdjęcia telefonem? Ja robię ich całe mnóstwo i przyznam, że sporo z nich trafia na bloga. Przy użyciu odpowiednich aplikacji można fajnie podkręcić zdjęcie i uzyskać ciekawy efekt. Wskazówki znajdziecie na blogu Worqshop




Przed blogiem kilka ważnych i dużych zmian, ale one zajdą w swoim czasie, dlatego potrzeba jest chwili cierpliwości. Mam nadzieję, że linki w dzisiejszej odsłonie cyklu znalezione w internetach będą przydatne.

Jeśli śledzicie nasz profil na FB, to doskonale wiecie, że byliśmy na wywczasie w Gdańsku. Wyjazd był krótki, ale bardzo intensywny. Codziennie bardzo dużo spacerowaliśmy, zaglądaliśmy do nowych miejsc, plażowaliśmy i napawaliśmy się każdą chwilą spędzoną wspólnie. Słowem - korzystaliśmy z życia. 

Na początku muszę się pochwalić, że odniosłam pierwszy w życiu sukces na polu pakowania - tym razem nie jechaliśmy już zapakowani po dach jak cyganie. Naprawdę starałam się, by lista rzeczy zawierała wyłącznie must have, ale w praktyce wyszło jak wyszło. Choć i tak rzeczy było milion razy mniej niż rok wcześniej. Wyjazd w maju był dość spontaniczny, okazało się, że akurat w tym terminie możemy wyjechać, zatem szybko zrobiłam research hoteli na portalu Travelist (jest naprawdę sporo taniej) i wybrałam taki, który oferuje udogodnienia dla rodzin z dziećmi i jest położony stosunkowo blisko od Łodzi. Padło na hotel Golden Tulip w Gdańsku, do którego dojechać można autostradą w ok 3,5h. To naprawdę świetnie wynik, tym bardziej, że rok temu nad morze jechaliśmy prawie 8h, a taka podróż z dzieckiem, które śpi już tylko raz dziennie to męczarnia. Zatem, przynajmniej w najbliższym czasie, będziemy się starali nie przekraczać 4h jazdy autem w trakcie, której i tak robimy postój.


Dlaczego wybraliśmy Gdańsk? Poza szybkim dojazdem skusił nas sam hotel położony zaraz przy plaży, który oferował salę zabaw dla dzieci i basen. Uznaliśmy, że to doskonałe rozwiązanie na dni, kiedy pogoda może być słabsza, a w maju bywa z nią bardzo różnie. Ponadto w Gdańsku jest co robić z dzieckiem, które skończyło rok i jest bardzo ciekawe świata - szeroka plaża, piękna starówka, mnogość restauracji przygotowanych na przyjęcie dzieci i bliskość Sopotu. To przekonało nas do odwiedzenia Gdańska i nie żałujemy. Z pewnością nie wybrałabym się tam w pełni sezonu z uwagi na tłumy turystów, ale w maju nie miałam takich obaw.

Jak Igorowi podobały się krótkie wakacje? Myślę, że był zachwycony. Rok temu widział morze, ale niespecjalnie mógł jakkolwiek z tego korzystać. Tym razem aktywnie uczestniczył w plażowaniu, tzn wrzucał kamienie do wody, niszczył babki z piasku, kopał dołki, nalewał do nich wodę itd. Przy okazji dodam, że 2 dnia pobytu musieliśmy w trybie pilnym kupić kalosze, bo nie było opcji żeby Igorson nie wchodził do arktycznie zimnego morza. Dzięki kaloszom przynajmniej stopy miał suche :)


Nasz maluch doskonale bawił się też w mieście i na starówce. Nie ma już żadnego problemu, by wychodzić z nim do restauracji. Po pierwsze zaczepia kelnerów, a szczególnie kelnerki - zbija z nimi piątki, robi 'cześć' i daje popis swojego gadania. Po drugie, je na tyle dobrze, że nie ma problemu, by wybrać mu coś z menu (o ile oczywiście miejsce jest odpowiednie). Gdańsk, czy Sopot, to fajne miejsca również z tego względu, że większość mniejszych i większych knajpek ma nie tylko krzesełka dla dzieci, ale też przewijaki w toaletach, a czasem kąciki zabaw czy place zabaw dla maluchów (np Sempre w Sopocie). Na rynku w Gdańsku, kiedy czekaliśmy na posiłek i młody zaczął się nudzić, wystarczyło odejść na chwilę od stolika i poganiać gołębie, co wzbudzało jego ogromny zachwyt. Tym sposobem wszyscy byliśmy zadowoleni i najedzeni.

Jestem też pod wrażeniem odwagi tego małego człowieczka. Nie oglądając się na nikogo, potrafił iść twardo przed siebie przez Stare Miasto w Gdańsku i zatrzymywał się wyłącznie przy grajkach, gdzie kradł im całe show, prezentując swój układ taneczny. Musieliśmy mieć z mężem oczy dookoła głowy, bo taki malec potrafi być już naprawdę szybki.


Mam też wrażenie, że ten wyjazd był hmmm...bardziej normalny od poprzedniego? To znaczy nie było już spiny, że Igor może zacznie gdzieś jęczeć. Oczywiście, że czasem miał focha jak np. na molo w Sopocie, gdzie postanowił przykleić się do świeżo malowanej balustrady i na mój sprzeciw zrobił popis tarzania się po podłodze. Na szczęście w 9/10 przypadków miał zaciesz z każdego wyjścia, co ratowało nasze zdrowie psychiczne. Igorson ma 1 drzemkę dziennie, więc najczęściej spał w wózku, a my w tym czasie kawkowaliśmy i snuliśmy ambitne plany na przyszłość. Jeden raz drzemkę spędziliśmy w pokoju, gdzie spaliśmy wszyscy razem :)

Pogoda była dla nas dość łaskawa i w większości wiosenna. Oczywiście nie było upałów, ale pogoda nad morzem ma to do siebie, że często się zmienia - w jednej chwili świeci słońce, a za moment wiatr zrywa czapki z głów. Na szczęście tym razem nie wiał arktyczny wicher, z czego bardzo się cieszę.

Tymczasem zapraszam Was do obejrzenia naszej fotorelacji z wyjazdu:

Pierwsza wizyta na plaży
Dlatego właśnie kalosze to must have
Nie ma lepszej zabawki od kija
Wrzucanie muszelek do morza, to kolejna mega fajna zajawka

Zdjęć mam całą masę i myślę, że wkrótce pojawi się 2 część fotorelacji, dlatego koniecznie dajcie znać jak podobają się Wam fotki i jeśli macie ochotę, zajrzyjcie na nasz profil na insta @inspiracjemamy.

A może interesują Was tematy związane z wakacjami nad morzem - co zabrać na wyjazd, jak sprawdził się hotel? Koniecznie dajcie znać w komentarzach.