Jak minął nam Grudzień? Pod znakiem świąt oczywiście i śniegu! Resztę zobaczycie na zdjęciach. Zapraszam do oglądania :)


Grudniowe foty

by on 22:47:00
Jak minął nam Grudzień? Pod znakiem świąt oczywiście i śniegu! Resztę zobaczycie na zdjęciach. Zapraszam do oglądania :)       ...

Za chwilę minie nie tylko rok 2014, ale w ogóle rok odkąd jestem mamą. Jeśli miałabym zrobić jakiekolwiek podsumowanie tego, co zadziało się przez ostatnie 12 miesięcy - to zdecydowanie macierzyństwo zdominowało wszystko. I wyszło mi to zdecydowanie na dobre.

Blogowanie

Zaczęłam rozwijać bloga. Robię to powoli, ale też blog traktuję jako odskocznię i miejsce gdzie niczego nie muszę, ale robię coś, bo chcę. Robię to po swojemu i w swoim tempie. Dlatego też blog raczkował powoli, ale w przyszłym roku chciałabym zmienić w nim kilka rzeczy. Od layotu, po tematy, które się na nim pojawiają. Już nie raz miałam myśli żeby to wszystko rzucić w cholerę, ale wtedy ktoś zostawiał mi fajny komentarz albo mail, który powodował, że zmieniałam zdanie. Za to Wam bardzo dziękuję, bo dzięki Wam blog dalej istnieje. Mam również nadzieję, że rozwinie się w dobrym kierunku i dalej będziecie tu zaglądać.

W grudniu miałam też okazję pierwszy raz uczestniczyć w spotkaniu blogujących mam. To było mega fajne doświadczenie, szczególnie, że wcześniej jeśli na podobnych eventach bywałam, to z ramienia organizatora - nie gościa. Zaproszenie dostałam od CH Port Łódź. Nie dość, że dowiedziałam się wielu bardzo przydatnych rzeczy o udzielaniu pierwszej pomocy dzieciom (każdy rodzić wie jak często nasze dzieci są narażone na wypadki, więc taka wiedza jest bezcenna), to jeszcze poznałam inne blogujące mamy z Łodzi. To było mega pozytywne wydarzenie (oby było ich jak najwięcej), które również dało mi kopa do dalszego pisania. 

Macierzyństwo vs praca

W mijającym roku podjęłam też bardzo, ale to bardzo ważną decyzję związaną z moim życiem zawodowym. Postanowiłam wreszcie zdecydować się na krok, o którym myślałam już dawno. Tzn. pójść na swoje i założyć własną firmę :) Wykonuję tzw. wolny zawód, mogę pracować z dowolnego miejsca i o dowolnym czasie. Powstrzymywały mnie chyba tylko własne ograniczenia i wyimaginowane obawy. Nie wiem dlaczego tak długo zwlekałam z tą decyzją, ale wiem, że gdyby nie macierzyństwo, to zapewne czekałabym z nią znacznie dłużej. Więcej na ten temat napiszę już w Nowym Roku, bo zapewne cały ten proces mocno zdominuje moje myślenie i to będzie miało swoje odbicie na blogu.

(Prawie) rok bycia mamą

Wiecie, to naprawdę coś niesamowitego i nie da się tego w żaden sposób opisać. To, że zostałam mamą zmieniło mnie, ale wniosło też tak wiele do mojego życia, że aż nie mogę uwierzyć, że kiedyś tak bardzo się przed tym wzbraniałam. Jednocześnie cieszę się, że pozostałam wierna swoim przekonaniom i pasjom. Że nie "zatraciłam siebie" jak to się często mówi o młodych matkach. Do tego mam dziecko, które kocham najbardziej na świecie. Teraz nie będę pisała o tym więcej, choć mogłabym. Ale już za moment Igor skończy rok i wtedy będzie najlepszy moment na podsumowania.


Mój rok 2014

by on 21:41:00
Za chwilę minie nie tylko rok 2014, ale w ogóle rok odkąd jestem mamą. Jeśli miałabym zrobić jakiekolwiek podsumowanie tego, co zadziało...



Pewnie już słyszeliście o "aferze mikołajowej". Wywołał ją na FB rzecznik praw dziecka, bo namawiał, by nie odbierać dzieciom wiary w Świętego Mikołaja. I co? Wielki skandal! Bo jakże dzieci mają wierzyć w takie kłamstwa i manipulacje. Stado ekspertów zagrzmiało. Zaczęła się jatka w internetach. Omg! Serio?

Czy Święty Mikołaj rujnuje dzieciństwo? Czy to naprawdę taki skandal? Czy wszystko musimy dzisiaj sprowadzać do granicy absurdu? Mam wrażenie, że wypacza się normalność (chyba, że nasze dzieciństwo było takie chore). Macierzyństwo i rodzicielstwo w ogóle przestało być intuicyjne. Bo media aż pękają w szwach od nadmiaru informacji generowanych od ekspertów i profesjonalistów w tej dziedzinie. Filozofią jest nawet to, że dzieci warto dużo przytulać, nosić, całować. I ta filozofia ma nawet swoją nazwę. Mówi się nam jak mamy wychowywać nasze dzieci. Co jest dobre, co złe. Kontrowersją jest nawet karmienie (sorry żywienie) dzieci.  

Omg! Afera mikołajowa

by on 21:12:00
Pewnie już słyszeliście o "aferze mikołajowej". Wywołał ją na FB rzecznik praw dziecka, bo namawiał, by nie odbierać dziec...

Każda matka wie, że siedzenie w domu z dzieckiem to nie zawsze sielana. Posiadaczki wyjątkowo wymagających egzemplarzy przeżywają wręcz codzienny mordor i pewnie marzą o spędzaniu 8h dziennie wśród dorosłych ludzi, którzy jasno wyrażają swoje potrzeby i nie drą się jak obdzierani ze skóry, gdy któraś z nich nie zostanie spełniona JUŻ NATYCHMIAST.

Ale umówmy się - jest też super. Jest pięknie. Są takie chwile i takie momenty, które już nigdy się nie powtórzą i nie da się ich opisać żadnymi słowami. Kiedy dziecko zarzuca swoje małe rączki na szyję. Daje pierwszego buziaka. Mówi "mama" i woła "mama", gdy jest mu źle. Gdy robi coś pierwszy raz i z dumą patrzy właśnie na Ciebie i sprawdza czy podziwiasz. Gdy z małej, leżącej istoty przeradza się w super sprytnego, ale wciąż tak małego i nieporadnego człowieka. Kiedy widzisz, że jest do Ciebie tak bardzo podobne - bo też jest niecierpliwe i walczy o swoje. Bo przybija piątkę tak jak Ty. Jest Twoje. Bo potrafi się przytulić, gdy jest Ci źle. Bo interesuje go wszystko. Tak bardzo chce poznawać świat. To jest bezcenne. A mija tak strasznie szybko.

Nie klnij na macierzyński

by on 22:00:00
Każda matka wie, że siedzenie w domu z dzieckiem to nie zawsze sielana. Posiadaczki wyjątkowo wymagających egzemplarzy przeżywają wr...
Wrzask, pisk, nieznośny, powtarzalny hałas. Owszem, dzieci potrafią torturować. Potrafią też robić to w miejscach publicznych. A kiedy chcesz w spokoju napić się kawy albo zjeść obiad - małe, świdrujące oczka wlepią w Ciebie swój wzrok. Po to, by dzieci nie wprawiały w stany depresyjne (tych, którzy mają ich dość) mogłyby powstać strefy wolne od dzieci. I dobrze. Niech powstaną. Podobno ten pomysł oburza rodziców. Za to ja jestem na tak.

Dlaczego? Dla świętego spokoju. Naprawdę. Niech wszyscy CI, którzy na dzieci nie chcą patrzeć niech tam idą i nie patrzą już więcej. Niech histeria dzieci ich w oczy nie kłuje. To oczywiście jest jakaś forma dyskryminacji. Bo można też zrobić strefy bez nastolatków, seniorów, studentów itd. Ale ta dyskryminacja jest do przełknięcia, właśnie kosztem spokoju. 

Inny temat to dzieci, które biegają samopas, bo rodzice ukryli się gdzieś w kącie za filarem i udają, że "to nie ich". Taka sytuacja mnie również doprowadza do szału. No ludzie - jak gdzieś z dziećmi idziecie, to przestrzegajcie jakiś zasad ogłady.

A jak moje dziecko zachowuje się "wśród ludzi"? Jak dziecko :) Jest spokojne i humor zazwyczaj ma dobry, ale po godzinie w restauracji jest zwyczajnie znudzone, może być zmęczone i wtedy może zacząć jęczeć. Takie też jego prawo. Jest dzieckiem, więc właściwie do swojego wieku ślini się, zdarza mu się jęczeć, raczkuje po podłodze, wspina się na wszystko. Nie oczekuję, że każdy ma się tym zachwycać. Że ma głaskać mnie po głowie i mówić - świetna robota. Ale jeśli ten widok go odpycha, to nie mój problem, ale jego - niech zatem pójdzie do knajpy wolnej od dzieciarni. A ja chętnie bym wybrała się do prawdziwej pro-dzieciowej knajpy, ale mam wrażenie, że bardzo ich mało. Ze starszym dzieckiem, które chociaż chodzi, chyba jest już łatwiej, bo przynajmniej nie zliże wszystkiego z podłogi i nie tarza się po niej ;) 

Przy okazji, mamy z Łodzi - polećcie proszę jakieś fajne miejsca dla rodziców z dziećmi, ale właśnie takimi, małymi jak Igor. Z góry wielkie dzięki :)

PS: Różowe okulary znamy i lubimy :)
Na blogach zaczyna się wysyp postów z listami prezentowymi i rzeczami must have pod choinkę. Postanowiłam się nie wyłamywać i pewnie też coś takiego stworzę, ale na początek lista życzeń Igora. Zastanowiłam się czego tak naprawdę i od serca chciałoby moje dziecko. I  oto jest - wybrane top 10 życzeń Igorsona:

1. Dostać okulary mamy i w końcu móc je wyślinić na wszystkie możliwe sposoby, później nimi rzucać, na koniec połamać
2. Być podrzucanym pod sufit przez cały dzień
3. Chodzić nago, nie zakładać kurtki ani czapki na dwór
4. Zjeść WSZYSTKO co jedzą rodzice
5.  Pić z dorosłego kubka, najlepiej kawę
6. WYŚCISKAĆ kota z całych sił
7.  Wyrwać wszystkie kable i samemu podłączyć się do kontaktu
8. Pootwierać wszystkie szafki i szuflady w mieszkaniu, wyrzucić ich zawartość na podłogę, a później porządnie wyślinić
9. Rozerwać na strzępy wszystkie gazety, które są w domu
10 Samodzielnie zejść z kanapy i łóżka głową w dół

*11 Jeść wspaniałości znalezione na podłodze

ściskanie kotka już prawie doszło do skutku :)
 
źródło 1 fotki: pixabay.com

*dodane później
To już ostatni dzwonek żeby zrobić jesienną sesję. Drzewa są już "łysawe", ale w lasach jest jeszcze kolorowo, a ścieżki pokryte są dywanami z liści. My już sesję zrobiliśmy, więc czekamy na efekty, dlatego dziś podrzucam trochę inspiracji. 

Jesienna sesja - inspiracje

by on 10:30:00
To już ostatni dzwonek żeby zrobić jesienną sesję. Drzewa są już "łysawe", ale w lasach jest jeszcze kolorowo, a ścieżki pokryte s...

Zgodnie z obietnicą przygotowałam post przepisowy. Na pierwszy ogień pójdzie coś prostego i dobrego nawet na początek rozszerzania diety. Bazą dania jest dynia, którą według większości zaleceń można podawać dziecku już nawet w pierwszym miesiącu rozszerzania diety. Mój syn jest jej wielkim fanem. Dziś podrzucę Wam przepis na indyka z dynią, marchewką i ziemniakiem.


O rozszerzaniu diety dziecka można znaleźć mnóstwo informacji. Są tabele mówiące o tym jaki produkt podawać i od kiedy. Są różne metody - podawanie od początku papek, jest też blw. Są zalecenia WHO, porady producentów żywności dla dzieci, porady od babci i porady od pediatry. Czyli, jest jak zawsze - matka osiwieć może i w efekcie i tak sama zdecyduje co robić. I w sumie dobrze, bo im dalej w las, tym jestem bardziej pewna, że matka wie najlepiej :) Jeśli więc jesteście przed rozszerzaniem diety lub na samym jej początku, to mogę doradzić jedno - obserwujcie dziecko i same wybierzcie odpowiednią dla niego metodę. 

Słoiczki (w domyśle samo zło) czy gotowane posiłki?

Pierwsza sprawa - w sklepach jest całe mnóstwo gotowych posiłków dla dzieci, czyli słoiczków. O tym jak słoiczki są złe czytałam już chyba wszędzie, a według niektórych źródeł, to prawie trucizna. Ja jednak nie widzę w nich żadnego, ukrytego demona. Wręcz przeciwnie, dla mnie słoiczki były idealnym rozwiązaniem, szczególnie na początku rozszerzanie diety, gdy byłam zdezorientowana. Nie wiedziałam też czy moje dziecko w ogóle będzie chciało próbować nowych smaków. W słoiczkach składniki są sprawdzone, przebadane na wszelkie możliwe sposoby i po prostu bezpieczne. Jednak składy słoików - nawet tych eko, bywają z kosmosu. Dlatego zawsze zanim kupię słoik dokładnie sprawdzam etykiety - tak żeby danie nie było dosładzane cukrem czy też syropem glukozowo-fruktozowym, bo po pierwsze po co obciążać małą wątrobę, a po drugie po co przyzwyczajać do słodkiego smaku. 


Początki rozszerzania diety u niemowlaka

Oczywiście najczęściej gotuję posiłki dla syna sama. W zasadzie w gotowaniu dla dziecka jest jedna trudność - znalezienie na to czasu. Gotuję na parze, bo mam do tego specjalny gar i jest to dla mnie wygodne rozwiązanie. Do tego podobno jest zdrowiej, więc tym lepiej. Warzywa w większości mam od mojej babci z ogródka lub po prostu kupuję u lokalnego sprzedawcy. Jeśli chodzi o mięso, to nie podaję dziecku kurczaka z wiadomych względów. Inne rodzaje mięs kupuję w lokalnym sklepie mięsnym, gdzie ekspedientki wiedzą, że to dla niemowlęcia i wybierają najładniejsze kawałki. Analogicznie postępuję z rybami. Porcjuję je i zamrażam. Nie zamrażam gotowych posiłków i jeśli gotuję, to na na bieżąco w porcjach na 2 dni. Taki mam system. Pewnie da się go jakoś usprawnić, ale póki co sprawdza się.


Igorowy podwieczorek
Kiedy zacząć rozszerzać dietę dziecka?

No właśnie, to kolejny dylemat, bo można znaleźć różne zalecenia. Kiedy mój syn kończył 4,5 miesiąca moja mama i babcia były zdziwione, że on jeszcze nie je stałych posiłków. Przybierał dobrze na wadze, jadł chętnie mleko (mm) i nie widziałam takiej potrzeby. Jednak im bliżej było 5 miesiąca, tym bardziej moje dziecko interesowało się jedzeniem i zaczęło być szybciej głodne. Postanowiłam więc spróbować i podać marchew na pierwszy ogień. Moim celem było zapoznanie Igora z nową konsystencją jedzenia i nowym smakiem. Byłam w szoku, że moje dziecko po zjedzeniu prawie połowy słoiczka lamentowało, że zabieram jedzenie. Bałam się reakcji alergicznej lub brzuszkowej, jednak niepotrzebnie. Rozszerzanie diety okazało się być w naszym przypadku zupełnie bezproblemowe - Igor jadł bardzo chętnie, nie reagował alergią ani dolegliwościami brzuszkowymi. Mogłam więc dość szybko wprowadzić jeden stały posiłek. U nas był to obiadek. 

Składniki na obiad dla Igora: cukinia, marchewka i ziemniak
Tabelki czy intuicja?

W pierwszym miesiącu rozszerzania diety mój syn jadł wyłącznie: marchew, dynię i ziemniaczki, a z owoców jabłko. Dopiero w drugim miesiącu zaczęłam dokładać nowe produkty. Nowe smaki podawałam albo jako osoby posiłek np brokuły na obiad lub łączyłam już z wcześniej wprowadzonym produktem. Po części korzystałam z tabel na stronach www, a w większości działałam intuicyjnie, a do tabel szybko przestałam zaglądać. Bo np. miałam z ogrodu babci jakieś warzywo lub owoce, więc podawałam je wcześniej. Po jakimś czasie rozszerzania diety wprowadziłam kolejny, stały posiłek - podwieczorek. Na podwieczorek zwykle Igor je owoce z kaszką, owsianką lub jogurtem naturalnym. Jedzenie obecnie podaję mu w papkach, ale z kawałkami i powoli podaję mu warzywa i owoce w całości. Między posiłkami czasem zjada chrupka kukurydzianego lub kawałek chleba. Popija wodę lub sok. Nie podaję mu słodyczy, czekolady, ani innych tego typu przekąsek, bo na takie przyjdzie jeszcze czas. Pewnie dla niektórych to przesada, dla innych normalność. Nie jestem eko-mamą i nie uważam, że jak chleb to tylko pieczony w domu, makaron również, a warzywa to tylko z domowej szklarni. Jednocześnie mam też świadomość tego, ile chemii pakowanej jest obecnie do żywności, więc jeśli czegoś mogę uniknąć, to po prostu omijam to w diecie dziecka.

Ot tyle całej filozofii. Jeśli interesują Was szczególnie jakieś aspekty rozszerzania diety, to chętnie opowiem jak my sobie z nimi radzimy. Będę czekała na pytania w komentarzach lub na FB.  Wkrótce może też pokuszę się o jakieś przykładowe przepisy na proste i szybkie dania dla dzieci.
Zaczyna się sezon urodzinowy dzieci urodzonych jesienią i zimą. Dotyczy to oczywiście również Igora, ale do tego wydarzenia mamy jeszcze kilka miesięcy. Tymczasem jedna z naszych, znajomych mam szuka inspiracji na urodziny dla swojej córeczki. Nie chce motywu przepełnionego różem, bo jej córeczka to łubuziara :) Dlatego szukamy czegoś innego. Mnie bardzo spodobał się motyw tęczy, bo jest kolorowy i jest dość uniwersalny. Bazą do dekoracji są oczywiście kolory, a wykorzystać można mnóstwo prostych elementów takich jak: balony, kolorowe pompony, małe piłeczki, wiatraczki, chmurki. Możliwości jest cała masa. Poniżej kilka inspiracji. Może któraś i Wam wpadnie w oko :)



Odkąd zostałam mamą wiele rzeczy zaczęło mnie zadziwiać. Dawniej pieluchy, karmienie piersią albo zarwane noce (no chyba, że na imprezy), to była czarna magia i abstrakcja. To wszystko się zmieniło. W ciąży zaczęłam czytać strony i blogi parentingowe. Pierwsze co mnie uderzyło, to infantylizm i rozdmuchiwanie błahych tematów, w zasadzie pierdół. Tzn. trafiałam na całą masę bzdur i bzdetów, choć oczywiście są miejsca świetne, które stale odwiedzam. No i urodził się Igor i to wszystko zaczęło dotyczyć bezpośrednio mnie. Odkryłam też nową kategorię kontrowersji - kontrowersje matek. Czego one dotyczą? Karmienia piersią, karmienia mm, karmienia słoikami, gotowania dziecku, spania z dzieckiem, spania bez dziecka. WTF?! 


Jak wiadomo dla dzieci mamy do wyboru całe mnóstwo gadżetów. Część z nich to kompletnie zbędne pierdoły, ale karuzela to jest naprawdę coś, co warto mieć. A dlaczego? To taka niby pierwsza atrakcja dla dziecka, które tylko „leży i paczy”, ale mówiąc na serio, to gadżet nie dla niemowlaka, a dla rodziców. I to bardzo przydatny gadżet :)


Naszedł moment rozstania z ubrankami, które są już za małe na Igora. Oczywiście chciałabym je trzymać w domu w nieskończoność, bo wiadomo kiedyś tam może postaramy się o rodzeństwo dla niego. Ale niestety ubrań jest już tyle, że powoli zaczynają opanowywać dom. Nie da się już ich w jakiś normalny sposób składować. Miałam je wystawiać w różnych ubraniowych grupach, ale przecież na bloga wchodzą mamy i przyszłe mamy, więc może w pierwszej kolejności to Wam pokażę, co mamy na sprzedaż. W większości ubrania są w stanie bardzo dobrym lub idealnym.

W poście zdjęcia na modelu, a w albumie każda rzecz z osobna https://plus.google.com/photos/106481066166803666453/albums/6051431920077565425?banner=pwa

Wyprzedaż szafy Igora

by on 20:54:00
Naszedł moment rozstania z ubrankami, które są już za małe na Igora. Oczywiście chciałabym je trzymać w domu w nieskończoność, bo wiadomo k...


ojciec dziecka nie pomaga

Pewnie już wiecie, że lubię czepiać się słówek, ale po siedzeniu w domu z dzieckiem, jest jeszcze jedno sformułowanie, które mnie wkurza. Chodzi o "pomaganie przy dziecku". Oczywiście w odniesieniu do mężczyzn. Bo przecież to jasne, że dom i dziecko to sprawa kobiety. Czyż nie? To jej odpowiedzialność, jej problem, jej zmartwienie. On, jako istota stworzona do wyższych celów, może się jedynie zdobyć na akt łaski i POMAGAĆ.

Co wkurza mnie w pomaganiu przy dziecku? Marginalizacja roli ojca jedynie do pomocnika, kogoś, kto stoi z boku albo jest z rodziną tylko z doskoku. Często „pomaganie przy dziecku” używane jest jeszcze w innym znaczeniu. Wyraża ono podziw – wow! Twój facet tak dużo pomaga Ci przy dziecku! - Faktycznie, czapki z głów. Ma ten gest (lub miłosierną łaskę?) i mi pomaga.

Oczywiście nie chodzi o to, że pomaganie jest złe. Jest świetne. Ale w odniesieniu do dziadków, przyjaciół czy cioć. To są doskonałe osoby, które mogą pomagać. Facet, który jest ojcem, a ma ambicje być tatą, po prostu opiekuje się dzieckiem i je wychowuje - bo jest rodzicem. A rodzic jest zaangażowany, zna swoje dziecko, kocha je, troszczy się o nie, wie jak się z nim bawić, kiedy utulić i przed czym uchronić. Wie kiedy dziecko ma ważne uroczystości w przedszkolu/szkole, wie kiedy trzeba iść na szczepienie i co podać w razie gorączki czy katarku (swoją drogą - kojarzycie reklamę, w której ojciec pierdoła zostaje z chorym dzieckiem i pyta sąsiadki, co robić, bo dziecko ma gorączkę?).

Pewnie niejeden puknie się w czoło, gdy przeczyta ten tekst. Trudno. Wiem doskonale, że idealnie równy podział obowiązków istnieje tylko w Utopii, bo w życiu nie da się czegoś perfekcyjnie rozdzielić. Każdy dzień jest inny. Raz kobieta może być bardziej zmęczona, innym razem to facet pada z nóg i wtedy wiadomo, że trzeba podzielić się tymi obowiązkami inaczej niż zwykle.
Oczywiście póki obu stronom odpowiada podział – ona odpowiada za dom i dziecko w 99%, on odpowiada za pracę i dziecko w 1% to super. Ale jakoś trudno mi uwierzyć, by taki stan rzeczy był korzystny dla wszystkich stron.

Na szczęście coraz więcej jest tych ojców, którzy nie pomagają, a zajmują się własnymi dziećmi na równi z mamami. Fajnie jest patrzeć jak panowie ganiają za maluchami, pchają wózki, po prostu są zaangażowani. Tacy tatusiowe radzą sobie też świetnie, gdy mama jest w delegacji/pracy czy jest chora i po prostu ma czas, by odetchnąć i się zregenerować. Mam tylko nadzieję, że wkrótce nie będziemy mówić o takich ojcach, jak o bohaterach i wyjątkach, a taka domowa sytuacja, będzie po prostu normą.
Zbieramy się do pierwszej, profesjonalnej sesji Igora, więc zabieram się za wyszukiwanie inspiracji :) Dziś wpadła mi w oko bardzo przyjemna sesja z balonami. Myślę, że może to być super gadżet do zdjęć, szczególnie, że mój syn wprost ubóstwia balony :)



Źródło: ontobaby.com


Dawno temu, kiedy jeszcze byłam w ciąży, pisałam o wyprawce dla Igora. Czas zweryfikował już nasze wybory i na szczęście większość rzeczy okazała się trafiona. Do wyprawkowych hitów z pewnością mogę zaliczyć bujak Graco Sweetpeace. Muszę przyznać, że na początku byłam nastawiona trochę sceptycznie do tego wynalazku. Ech teraz z rozrzewnieniem myślę o mojej przeddzieciowej naiwności :) Bujak uratował mnie już wiele razy, a służy nam do dziś, czyli już prawie 7 miesięcy.
Tak, wiem. Ten post był obiecany już dawno temu, ale ostatnio mam tyle zajęć, że już nie ogarniam. Jednocześnie Igor jest chyba najbardziej absorbujący od początku swojego istnienia (a to dopiero początek). Ale dość tłumaczenia. Nikt nie jest idealny ;) Za to zabawki bywają. Przynajmniej w oczach dzieci.

Igor ma ich całe mnóstwo, co ma swoje plusy i minusy oczywiście. Minus to składowanie. A plus to duuużo zabawy i możliwość częstego zmieniania wystroju bawialni. Dziś przedstawię Wam Igorowe hity, które sprawdzały się już w pierwszych miesiącach życia.


Wiem, że długo czekaliście na ten wpis, ale aby móc ocenić wersję spacerową wózka Jedo Fyn Memo musiałam  go przez pewien czasu poużywać. Z gondoli korzystaliśmy blisko 5 miesięcy i pozostaję przy mojej pozytywnej ocenie tego wózka. Spacerówki, która czekała w kartonie trochę się obawiałam. 

Naczytałam się złych opinii na forach i naprawdę aż się bałam, że będę totalnie zawiedziona i po tygodniu zdecyduję, że trzeba kupić nowy rydwan dla Igora. Jednak nic z tych rzeczy. Może niektórych to zaskoczy, ale ten wózek spełnia moje oczekiwania. Fakt, nie jestem w nim może zakochana i ma on swoje wady, ale przekonuje mnie do niego przede wszystkim to, że Igor kocha go miłością wielką ;)




Poród w prywatnym szpitalu to nie tylko luksusowe warunki i świetne wyposażenie sal. Przede wszystkim to gwarancja bezpieczeństwa, spokoju i najwyższy poziom świadczonej opieki medycznej.

O moim porodzie nie pisałam wiele, bo też nie czułam potrzeby uzewnętrzniania się w tym temacie i serwowania Wam szczegółowego opisu. Postanowiłam jednak napisać, dlaczego rodziłam w prywatnym szpitalu i dlaczego uważam, że były to najlepiej wydane pieniądze w życiu. Wiem też, że choćbym kiedyś miała brać na to kredyt, to rodzeństwo mojego dziecka też urodzi się w tym samym miejscu.

Dlaczego wybrałam szpital prywatny?

Jeszcze w ciąży byłam pewna, że urodzę w jednym z łódzkim szpitali klinicznych. W końcu poród to naturalna sprawa – wiele kobiet rodziło i wszystkie (lub większość) żyją. Szpital, który wybrałam nie był położony jakoś specjalnie blisko od mojego domu, ale pracowała tam moja lekarka, która prowadziła ciążę. Moją decyzję szybko jednak zweryfikowało życie. Na początku ciąży trafiłam do tego szpitala z zagrożeniem. Pobyt był krótki, ale dał mi trochę do myślenia. Nie chodziło może o warunki, bo te nie odbiegały jakoś specjalnie od standardu w polskich szpitalach (jedna łazienka na oddział, mała salka z 4 pacjentkami, wnętrza jak wyjęte z filmu kręconego w czasach PRL-u). Chodziło bardziej o to jak się tam czułam, a przede wszystkim o opiekę lekarską. Pierwszą sprawą jest podejście do pacjenta, nie przepraszam – petenta. Lekarz, który przyjmował mnie na oddział był lekko poirytowany faktem, że w ogóle się tam znalazłam i po co przyszłam. Kiedy zostałam przyjęta na oddział nie mogłam doczekać się jakichkolwiek informacji o mojej ciąży i moim stanie zdrowia. Podczas 15-sekundowego usg dowiedziałam się tylko, że „zarodek jest żywy” i nic więcej. Nie zobaczyłam nawet zdjęcia usg. Podczas badania ginekologicznego w sali przebywało około 10 osób i nikt nie pytał czy wyrażam zgodę na ich obecność. Rozmowa z lekarzami ograniczała się do ich pytania – jak się Pani dziś czuje? Niektóre pacjentki przez pielęgniarki nazywane były „hrabiankami”, bo np. prosiły o poprawienie wenflonu. Ja na szczęście nie musiałam o nic prosić. Nie były to traumatyczne przeżycia, oczywiście, że nie. Ale w mojej głowie już wtedy zapaliła się czerwona lampka i zaczęłam się zastanawiać czy chcę, by jedno z najważniejszych wydarzeń w moim życiu odbyło się w tym miejscu.

Zbieranie informacji i research

Im ciąża była bardziej zaawansowana, tym bardziej zastanawiałam się nad porodem i odczuwałam coraz większy strach. Z jednej strony byłam wściekła, bo czułam, że nie chcę rodzić w szpitalu klinicznym i że to jak ja wyobrażam sobie „poród po ludzku” rozmija się z tym jak to wygląda w rzeczywistości. Byłam wściekła, bo uważam, że opłacam składki jak każdy i szpitale powinny zapewniać normalne warunki i opiekę dla matek i ich nowonarodzonych dzieci. Czytałam opinie w Internecie, fora, ale ostatecznie podjęłam decyzję po rozmowach z mamami, które rodziły w szpitalu, który wybrałam. Każda z nich odradziła mi tę decyzję i swój poród wspominała źle, jak nie traumatycznie. Wspólnie z mężem omówiliśmy wszystkie za i przeciw i zdecydowaliśmy, że urodzę w szpitalu prywatnym.

Poród w prywatnym szpitalu - najlepiej wydane pieniądze w życiu

W szpitalu gdzie urodziłam syna sale porodowe i poporodowe są pojedyncze. Choć może sala, to złe określenie, raczej przestronny pokój z wygodnym, sterowanym łóżkiem i łazienką. Dzień porodu pamiętam doskonale i był to najpiękniejszy dzień w moim życiu. Często wracam myślami do tej chwili, gdy Igor się urodził. Był taki bezbronny, zagubiony i tak niesamowicie zależny ode mnie. Przez cały poród był ze mną mąż i bardzo pomocna, miła położna. Lekarz właściwie też był przez większość czasu. Dostałam dwie dawki znieczulenia ZZO, dzięki czemu przez większość porodu byłam uśmiechnięta i mega zmobilizowana, by współpracować z położną i lekarzem.Ze względu na skłonność do bliznowców bardzo zależało mi na tym, by uniknąć jakiegokolwiek nacięcia, więc wykluczyłam również cesarskie cięcie (choć gdyby była taka konieczność zgodziłabym się z miejsca). Założony cel udało się osiągnąć. Nie mam żadnych złych wspomnień, żadnej traumy. Mój poród był normalny, bez krzyków, łez z bólu czy też innych koszmarnych obrazków znanych z filmów. Łzy były tylko, gdy już syn był na święcie – ze szczęścia i wzruszenia.

Absolutnie nie żałuję, że wybrałam szpital prywatny i że zapłaciłam za poród. Gdyby w szpitalu klinicznym istniałaby możliwość opłacenia położnej, to być może rodziłabym tam. Ale takiej możliwości, przynajmniej oficjalnie, nie ma. Nie chciałam w dniu porodu użerać się z kimkolwiek, walczyk o cokolwiek, ani martwić się czy moje dziecko urodzi się bez powikłań, bo komuś nie chce się wykonywać swoich obowiązków. Nie chciałam też, by po porodzie, gdy często przystawiałam dziecko do piersi obce osoby mi w tym przeszkadzały np. odwiedzając inne pacjentki czy też, by na moim przykładzie uczyli się studenci. W spokoju i w komfortowych warunkach spędziłam z synem 3 dni w szpitalu. Odwiedzały mnie tylko najbliżsi członkowie rodziny. Nie musiałam brać ze sobą toreb wypchanych po brzegi, bo wyprawkę startową zapewnił szpital. Nie musiałam też martwić się o początki karmienia piersią, bo na miejscu była doradczyni laktacyjna, a z resztą każda położna udzielała pomocy w każdej chwili. Czułam się spokojna, bo zaraz obok był oddział neonatologii, więc w razie potrzeby syn miałby tam dobrą opiekę (na szczęście mógł być cały czas ze mną).

Przy okazji, by nie było wątpliwości – nie bojkotuję wszystkich szpitali publicznych. Wiem, że w nich też można „rodzić po ludzku”. Jeśli miałabym 100% pewności, że będę pod dobrą opieką i mój syn również, to nie wydawałabym niepotrzebnie pieniędzy. Niestety nie miałam takiej pewności i nie chciałam być potraktowana znów jak pacjent – petent. I niestety jednocześnie jest w tym coś strasznego – brak zaufania do szpitala i do lekarzy. Gdybym mogła cokolwiek doradzić dziewczynom, które czekają na rozwiązanie – zróbcie dokładny research. Przeszukajcie wszystkie możliwe fora, sprawdźcie stronę fundacji rodzić po ludzku (są tam m.in. statystyki nacięć krocza w danym szpitalu), wypytajcie znajome. Nie kierujcie się tym, który szpital jest najbliżej (no chyba, że do kolejnego macie 100 km) i wybierzcie to miejsce, gdzie będziecie czuły się bezpiecznie.